Podróżowanie jako rozwój osobisty to ciekawy temat. Z tego wpisu dowiecie się, jak uczynić podróż jeszcze lepszą i jak zamienić zwykły wyjazd w mistyczną podróż albo chociaż znaleźć w niej osobiste znaczenie i głębię.
Opowiem też:
- o tym, jak miałam załamanie nerwowe w Maroku;
- o cmentarzysku statków rdzewiejących pośrodku pustyni w Uzbekistanie;
- o pustyni zapomnianych obrazów awangardowych;
- o zwiedzaniu miejsc, w których trwa rewolucja;
- o tym, gdzie na wakacje powinien pojechać ktoś, kto był już wszędzie.
Czym jest lub może być podróż?
Dziś będzie o podróżach. Ale nie o tych, które nam się nie udały w czasie Covidu – z wiadomego powodu. Podróżowanie jako rozwój osobisty to dużo ciekawszy temat. Jesteśmy w środku zimy, po kilku latach, kiedy chyba nikt nie miał całkiem udanych wakacji.
Po takiej przerwie – gdy wreszcie wyjechaliśmy lub wyjedziemy – każda podróż będzie wyjątkowa. Zwłaszcza jeśli odwiedzamy miejsca, które są dla nas ważne. Podróż to też sposób na przejście do nowego etapu życia, nabranie pewności siebie – gdy jeździmy samemu czy po prostu zapomnienie o kłopotach.
Osobiście – poza zwiedzaniem świata – lubię też wycieczki po Polsce, urbexy i zwiedzanie zakładów produkcyjnych. Jednak dziś będzie o bardziej egzotycznych podróżach, bo chyba każdemu ich teraz brakuje. Nie wiem: czy macie polockdownową listę miejsc, dokąd chcecie pojechać? i jak wam idzie realizacja planu? Może to dobry czas, żeby zacząć to robić.
Mistyczne doświadczenia w Maroko
Jako osoba, która w 2022 była w Iranie i megaturystycznej Jordanii, w 2020 roku nie była ani razu za granicą, zaś w wakacje w 2019 pojechała do kraju, w którym była rewolucja – raczej nie powinnam udzielać porad turystycznych. Na swoje usprawiedliwienie mam, że zawsze wybierałam miejsca z drugim dnem. Przy okazji każdego wyjazdu starałam się czegoś nauczyć, zrobić coś szalonego, a najlepiej przeżyć jakąś przygodę, która zamienia zwykły wyjazd w mistyczną podróż.
Nawet jeśli jedziemy w miejsce, w którym już byliśmy, to z odpowiednim przygotowaniem, możemy przeżyć wyjątkową przygodę. Podróżując, możemy być bardziej otwarci na to, jak się czujemy i co nas otacza. Możemy uzyskać dostęp do wyjątkowej natury miejsc, które odwiedzamy, a także uczynić podróż znaczącą i wzmacniającą dla nas.
Nie chodzi nawet o jakieś newage’owe miejsca mocy. Tylko o czas dla siebie w podróży i odwiedzanie miejsc, które są dla nas ważne. Żadna podróż nie jest zwyczajna – podróżowanie polega na odnajdywaniu, rozumieniu i łączeniu się z mistycznymi i duchowymi miejscami w sobie oraz w odwiedzanych miejscach.
Niezależnie od tego, czy celem jest rozpoczęcie nowego etapu życia, nabranie pewności siebie – gdy podróżujemy samemu, wyjście z depresji, otwarcie się na miłość, czy po prostu rozluźnienie się, po ciężkim dla nas czasie albo rozwój duchowy.
Podróżowanie to nie tylko turystyka, ale też pielgrzymka. To otwarcie się na nowe możliwości – poprzez spotkanie z magicznymi miejscami, odnalezienie magii albo po prostu głębi, która zawsze jest w nas – i przypomnienie sobie wartości wszystkiego, co duchowe.
Każde wakacje mogą być podróżą odkrywczą do miejsc wybranych specjalnie ze względu na ich zdolność do wzmacniania, wspierania i przekształcania waszego życia.
W wersji minimalistycznej może to być po prostu:
- samotny spacer albo medytacja w przyrodzie w czasie wakacji ze znajomymi;
- pojechanie do dowolnego miejsca, o którym słyszeliśmy, nawet jeśli leży poza utartym szlakiem;
- wyjazd tematyczny związany z czymś, co jest dla nas ważne;
- uważność i bycie bardziej zaintrygowanym rzeczami, których doświadczamy.
Życie jest za krótkie, żeby nie robić tego, na co mamy ochotę, nie szukać w nim sensu i nie starać się wycisnąć z niego, ile się da. Szczęście i sens można znaleźć szukając ukrytych znaczeń i znaków.
W moich podróżach starałam się odwiedzać miejsca, o których marzyłam jako dziecko, oglądając programy typu cywilizacje w telewizji.
Jako dziecko widziałam program o Pompejach czy o Jedwabnym Szlaku. Wydawały się odległe i nierealne, a potem mogłam tam być – dzięki temu, że urosłam i przestałam być dzieckiem. To była ta głębia.
Kocham perfumy, więc będąc w Maroku pojechałam do Ouarzazate. Jest to stare i dość turystyczne miasteczko pośrodku pustyni, dokąd jedzie się malowniczą drogą przez góry. Dzień w jedną stronę, noc pod gwiazdami i dzień w drugą stronę. Ouarzazate jest to też nazywa kadzidlanych perfum od Comme des Garçons – orientalno-drzewnego zapachu z kadzidłem, herbatą szałwiową, słodkimi przyprawami i żywicą olibanum.
Czy było warto jechać? Trudno powiedzieć, bo mój mistyczny moment przeżyłam w zwykłym autobusie jadącym z As-Sawiry do Marakeszu. Była to chwila wdzięczności i łączności z całym wszechświatem jak z książki „Czy psychodeliki uratują świat?”. Ale to doświadczenie nie było związane z żadnymi nielegalnymi substancjami. Wystarczy się zatruć, odwodnić i przedawkować teinę z zielonej herbaty.
Polecam – Kamila Tokarska
A tak na serio. To do tego stanu będę na pewno porównywać moje wszystkie kolejne górki mistyczne, oksytocynowe i psychodeliczne. Na razie wszystkie one wypadają blado.
Magia na pustyni w Uzbekistanie
Kiedy byłam w podstawówce moim ulubionym przedmiotem była geografia. Uczestniczyłam nawet w olimpiadzie geograficznej, co zadecydowało o późniejszym wyborze liceum. Bo Reytan był jedyną szkołą, gdzie można było dostać jakiekolwiek punkty, za ten dość niszowy przedmiot.
Na geografii dowiedziałam się o cmentarzysku statków rdzewiejących pośrodku pustyni w Uzbekistanie, znajdującym się w miejscu, gdzie kiedyś rybacy łowili ryby w ogromnym jeziorze. Wysychanie jeziora to efekt katastrofy klimatycznej. Słowiańscy inżynierowie planowali odwrócić bieg rzek, żeby nawadniać pola z bawełną i wyrobić się z planem pięcioletnim. Nie pykło…
Uzbekistan leży też na jedwabnym szlaku, więc wiedziałam, że koniecznie muszę tam pojechać. Na miejscu okazało się, że miejscowość – do której i tak trzeba dojechać pociągiem, żeby zobaczyć statki na pustyni – jest jeszcze bardziej niezwykłym miejscem.
Znajduje się w niej Muzeum Sztuki im. Igora Sawickiego, które ma największą kolekcję obrazów rosyjskiej awangardy. Są to dwa budynki, zlokalizowane przy głównym placu w mieście, przypominające architektonicznie nasze Muzeum Narodowe. Tylko że, to miasto to nie Warszawa, lecz Nukus – leżący na zachodnim skraju pustyni Kyzył-kum, nad pradawną Amu-Darią, w Republice Karakałpackiej, która jest regionem peryferyjnym Uzbekistanu.
W mieście są też duży meczet i spory bazar, przepływa przez nie na wpół wyschnięta rzeka – ale nie jest to jakaś metropolia. Raczej coś typu gdzieniegdzie parterowe domki i kilka sklepów spożywczych, w których można kupić jogurt z mleka wielbłąda. Swoją drogą pyszny!
W muzeum zgromadzone zostały naprawdę znane obrazy awangardowe, na przykład „Byk” Łysenki czy dzieła takich twórców jak: Nikritin, Mazel czy Isupov. Nieźle jak na zadupie w Karakałpacji. Jak do tego doszło?
W czasie, kiedy jedynym słusznym kierunkiem był socrealizm, artyści awangardowi byli prześladowani. Ale znaleźli schronienie dla swoich obrazów na peryferiach ZSRR. No wiecie góry wysoko a cesarz daleko. Blisko znajdował się za to Sawicki, który był na tyle mądry, że poznał się na wartości artystycznej tych obrazów, i na tyle sprytny, że zdołał je ukryć.
Jeśli chcecie dowiedzieć się więcej o tym muzeum, to polecam dokument „The Desert of Forbidden Art”.
Moją wyjątkową chwilą w Uzbekistanie był moment zadumy na pustyni. Byłam tam wiosną, kiedy pustynia jest zielona i wszędzie kicają zajączki. Magia…
Nauka uważności i cierpliwości w Libanie
Wracając do wakacji w kraju, w którym była rewolucja – czyli w Libanie, to bardzo się cieszę, że na nie pojechałam. Ponieważ podczas tej ostatniej podróży, było tam jeszcze całkiem spoko. Potem przyszła zima, zbankrutowali jako kraj, mieli covidowy lockdown i hiperinflację… a do tego jeszcze ta eksplozja w porcie w sierpniu 2020 roku! No nie mają ani szczęścia, ani rozumu.
A ja się bałam, jadąc tam w listopadzie 2019 roku, kiedy jeszcze było w miarę normalnie. Jedynym niebezpieczeństwem w Libanie było wtedy, że zginie się w wypadku samochodowym, bo ograniczenia prędkości i piłeś – nie jedź to dość rewolucyjne koncepty dla Libańczyków.
Protesty, które trwały w czasie mojego pobytu, polegały głównie na blokowaniu dróg i pikietowaniu budynków rządowych, czyli tak jak u nas podczas, kiedy są protesty. I oby analogie Polska–Liban się na tym skończyły.
Dlatego zdecydowanie było warto pojechać! Zwłaszcza że w listopadzie jest tam 30 stopni Celsjusza, awokado rośnie na drzewach i mają najlepsze jedzenie na świecie. Na przykład ashtę, czyli coś pomiędzy bitą śmietaną a ricottą. Robi się lody o jej smaku, dodaje się ją do koktajli owocowych, chociażby z awokado.
Libańczycy mają także cenione na świecie wino.
Protesty były pokojowe, śpiewano na nich odę do radości. Ludzie rozkopywali chodniki, żeby sadzić na nich drzewa, i po prostu imprezowali na ulicy. W czasie mojego trwającego od piątku pobytu, już w środę odblokowano drogi wyjazdowe z Bejrutu, więc można było wreszcie gdzieś pojechać.
A tak na serio, to spędziłam dużo więcej czasu w Bejrucie, niż planowałam. Oryginalny plan zakładał raczej szwendanie się po małych nadmorskich miasteczkach, starożytnych świątyniach i winnicach.
Zamiast tego dogłębnie poznałam Bejrut, który na pierwszy rzut oka wygląda jak bezduszne miasto biurowców, stworzone przez nadmiar pieniędzy i sztuczną patointeligencję. Jedno z tych miejsc, które jest tak oderwane duchem od fizycznej lokalizacji, że mogłoby być albo wszędzie, albo nigdzie.
Pomimo tego, jest w Bejrucie – Mar Mikhael – dzielnica z knajpami, kolorowymi schodami, zawalonym wiaduktem z resztką torów kolejowych i małymi uliczkami, gdzie babcie sprzedają oliwę z oliwek, zaczepiając przechodniów z okna. A także dzielnica Bourj Hammoud, będąca trochę małą Armenią, trochę wielkim bazarem a trochę trzecim światem.
W Bejrucie znajduje się też najwęższy budynek na świecie. A do niedawna był on nawet zamieszkały! Powstał w wyniku kłótni dwóch braci – czego się nie zrobi, żeby zabrać bliźniemu widok z okna.
Na wzgórzu Harrisa, górującym nad miastem, znajduje się sanktuarium. Można się w nim poczuć, jakby się wstąpiło do sekty. Z głośników leci uduchowiona muzyczka jak w zaświatach, a widok na pogrążone w chaosie miasto jest nieziemski.
Na pewno nauczyłam się wtedy, że spontan jest najlepszy i że głębia jest wszędzie – nawet w miejscach, które normalnie minęlibyśmy bez zatrzymywania się. Wystarczy uważność i cierpliwość oraz nieprzywiązywanie się do pierwotnego planu.
Niemcy – po prostu przyjazne
Gdybym miała jednak poudzielać tych porad turystycznych, zwłaszcza komuś kto był już wszędzie, to rekomendowałabym, żeby pojechać na wakacje do Niemiec. Najlepiej na roadtrip połączony z odwiedzaniem knajp z tradycyjnym niemieckim jedzeniem.
Piękne miasteczka i zabytki, łatwy dojazd, regionalne pyszności, niemieckie wino i brak pośpiechu. Niemcy są po prostu przyjazne. I nie są ograne ani niedostępne w tych ciekawych czasach.
Moje dwa ulubione miejsca w Niemczech to: Rothenburg nad rzeką Tauber i Wiesbaden.
Rothenburg, dlatego że jestem psychofanem „Dziadka do orzechów” – to moja ulubiona bajka ever! A w Rothenburgu jest całoroczna, kiczowata wioska bożonarodzeniowa. No wiecie Dziadek do orzechów naturalnych rozmiarów, w tradycyjnym bawarskim mundurku, klasyczne słodycze przypominające kule ulepione z faworków i drewniane zegary z kukułką. Taka Gwiazdka w maju, czy kiedy tam będziecie. To chyba najbardziej słitaśne niemieckie miasteczko ever, które wygląda, jakby czas się tam zatrzymał.
Jest małe, ale ma bardzo spójną zabudowę, z domkami z muru pruskiego jak z niemieckiej bajki, średniowiecznymi bramami, murami obronnymi i oczywiście z winiarniami.
Z miastem wiąże się wiele legend. Do jednej z nich nawiązuje – poprzez chlanie wina – obchodzone co roku Święto Ratowania Miasta. Podobno w XVII wieku miasto miało zostać zniszczone przez złego katolickiego generała Tilly. Uratował je jednak bohaterski burmistrz, który założył się z nim, że opróżni kilku litrowe naczynie na wino jednym haustem.
Zdecydowanie polecam też odwiedziny w kurorcie Wiesbaden. Jeśli czytaliście „Gracza” Dostojewskiego, to wiecie, że pobyt w takim uzdrowisku, mało komu wychodzi na zdrowie. Chociaż Wiesbaden to jedno z moich ulubionych miejsc na świecie i kiedyś bywałam tam co roku, nie poznałam go nigdy od strony prozdrowotnej. Szczerze mówiąc, zawsze, kiedy wracam z Wiesbaden, jestem przesłodzona, lekko wcięta i jest mi trochę słabo.
Uwielbiam zwłaszcza wzgórze nad miastem z cerkwią – św. Elżbiety z XIX wieku – która wygląda, jakby kosmici teleportowali ją prosto z Moskwy. Znajduje się tam punkt widokowy, który idealnie nadaje się na wieczorny aperitif – z kolumnadą w tle, z modernistycznym odkrytym basenem w stylu Bauhaus i z winnicą na szczycie wzgórza.
Winnica jest sztuk jeden, bo reszta została wykarczowana na burżujskie domy. Ale jak się ją zwiedza, to nagle okazuje się, że jest tam ukryta lodówka z winem i że można spróbować wina, z winorośli dokładnie z tego miejsca. Miło, prawda?
Na wzgórze wjeżdża się oldskulową kolejką linową, o napędzie wodnym, co jest przygodą samą w sobie.
Neapol – inny sposób odkrywania miasta
Jeśli byliście już wszędzie, to pokochacie też Neapol. Nie tylko ze względu na morze i jedzenie.
Zakładając, że dodatkowo jesteście fanami Eleny Ferrante, to koniecznie powinniście się tam wybrać. Ferrante to ulubiona pisarka mojej siostry, ale mnie jej „Genialna Przyjaciółka” nie zachwyciła. Dużo bardziej podobała mi się „Obsesyjna Miłość”, czyli ciężkie emocje jak we „Fleabag”, oniryzm i włoskie sklepy cynamonowe.
Neapol jest dla mnie właśnie taki piękny i straszny jednocześnie. Za pierwszym razem byłam w Neapolu na stypendium z Włoskiego Instytutu Kultury. Wędrując sama po mieście, czułam się jak Indiana Jones w spódnicy. Wiem, wiem, że nazywa się ona Lara Croft.
Neapol jest jeszcze bardziej wabi-sabi niż Bejrut. To najpiękniejsze miasto świata. Chociaż jak do niego dotarłam, to kompletnie spanikowałam. Jechałam autobusem z lotniska i nie wysiadłam na moim przystanku – bo tam było tak strasznie.
Za to moje pierwsze mieszkanie w Neapolu było jak z bajki. W wypasionej dzielnicy, na wzgórzu Vomero, z designerskimi, ręcznie robionymi meblami i widokiem na palmy z tarasu.
Ogólnie, spędziłam w tym mieszkaniu nieco za dużo czasu i musiałam potem wrócić na „dozwiedzanie” miasta. Mieszkanie należało do Renaty Petti – takiej neapolitańskiej Abakanowicz. Architektki poszukującej „innego” wymiaru, która podczas projektowania przedmiotów, eksperymentowała z różnymi materiałami, zwłaszcza z gliną – którą pani Petti nazywa matką gliną.
Mieszkanie było kompletnie niepraktyczne, bo blatu w kuchni nie można było moczyć. Nie znalazłam tam dwóch identycznych rzeczy, nawet talerze były unikatowe, a na ręcznie robionej szafce nocnej nie można było nic stawiać, bo była zbyt dekoracyjna. Za to, jak się leżało w wannie, to widok na stromo opadającą uliczkę był zapierający. Biblioteczka też była bez zarzutu.
Chyba nauczyłam tam się, że nie trzeba wychodzić z domu, żeby odkrywać nowe miasta.
Polska – daleki świat blisko nas
Tak naprawdę nie trzeba wyjeżdżać z Polski, żeby przeżyć superprzygodę. Jednym z bardziej niezwykłych miejsc, w których byłam, jest Garbatka-Letnisko – miejscowość wypoczynkowa mieszkańców Radomia.
Nawet nie trzeba wyjeżdżać z Warszawy, w końcu jest Targowisko Bakalarska – bazar w pobliżu Urzędu Dzielnicy Włochy. Jest on uporządkowany narodowościowo: Polacy zwykle sprzedają buty, Pakistańczycy – rzeczy do kuchni, czarnoskórzy sprzedawcy – spodnie, a osoby z Kaukazu – papierosy. Są też panie Cyganki, które nie do końca wiadomo co robią, ale siedzą przy wejściu z ważną miną i rozmawiają ze sobą w języku romskim i po włosku z koleżankami. Oprócz ciuchów jest cała alejka z wietnamskimi salonami manicure oraz kilka wietnamskich spożywczaków – gdzie kupimy w dobrej cenie egzotyczne owoce, makarony, tofu i kawę. Sklep z afrykańskim jedzeniem i kosmetykami też jest. Znajdziemy tu także papierosy z przemytu.
Na targowisku można kupić różne, nietypowe rzeczy sezonowe, które raz są, a raz ich nie ma – na przykład, kiedyś kupiłam kilka słoików borówek ze Szwecji. I cóż, że ze Szwecji? – w sensie: Jak to, ze Szwecji? No więc sprzedający je pan pojechał na saksy do Skandynawii, żeby zbierać tam jagody i oddawać je do skupu, ale jak uzbierał pierwszą partię okazało się, że skup otwierają dopiero za miesiąc. Więc wszystko, co uzbierał przez ten pierwszy miesiąc, musiał zawekować i przywieźć ze sobą do Polski. Wzruszyła mnie jego historia, a potem jadłam te borówki do wszystkiego, bo miałam trzy duże słoiki.
Jest oczywiście food court oraz kilka innych barów z wietnamskim jedzeniem, bubble tea i kawą z mlekiem skondensowanym.
Zakochałam się w wietnamskiej cukierni, która robi na zamówienie torty w różnych, na ogół kiczowatych kształtach. Jeśli marzy się wam tort – w kształcie lalki, samochodu albo z postaciami z bajek i autorskim napisem – to jest to miejsce dla was. Można też przysłać swoje zdjęcie i mieć je na torcie.
Bakalarska przypomina mi wyprawy na zupę pho o 3 w nocy na Stadion Dziesięciolecia, kiedy byłam na studiach. To było jakoś w 2008 roku, czyli w czasach, kiedy nie było food trucków i knajp otwartych do późna. Więc jeśli coś się chciało zjeść, wracając z imprezy, to były tylko miejsca typu przekąski zakąski albo kebab.
Na aleję wietnamskich barów, znajdującą się na nieistniejącym już Stadionie, trafiłam pierwszy raz, bo ktoś nam powiedział, że można tam zjeść ciepłą zupę. Z zupy nic nie wyszło, bo w barze z zupą nikt nie mówił po polsku, a my nie wyglądaliśmy zbyt pewnie, więc odesłali nas do baru dla „białasów”.
Był to wietnamski bar na samym początku alejki, gdzie część menu była wyłożona na ladzie i można było pokazać palcem, co się chce. Głównie sajgonki i kawałki boczku w głębokim tłuszczu, które dostawało się z dużym talerzem ryżu. Taki zestaw kosztował co prawda 5 zł, ale nie była to zupa, po którą tam przyjechałam.
Kolejnym razem mieliśmy więcej szczęścia – udało się nam zamówić zupę pho z kurczakiem. Wtedy pho kosztowała 8 zł, czyli połowę tego co teraz, gdy bary przeniosły się do centrum.
Za każdym razem, kiedy tam wracałam, jadłam tę cholerną zupę z kurczakiem. Ponieważ nie umiałam zamówić nic innego… a bałam się, że jak zacznę tłumaczyć na migi, że chce zupę z wołowiną albo chociaż sałatkę z wołowiną lub nawet z rybą, to mnie znowu odeślą do baru dla „białasów”.
Przy którejś wizycie mój kolega Ludwik sprawdził w Internecie, że pyszne danie przypominające sałatkę, które widzieliśmy na stołach współbiesiadników, nazywa się Bún bò Nam Bộ. Niestety nie byliśmy w stanie tego wymówić. Wietnamski język, trudny język. Pan przy kasie nie miał bladego pojęcia, o co nam chodzi, ale po dłuższej chwili powiedział jednak: OK.
Cieszyliśmy się strasznie, że zjemy wreszcie sałatkę z wołowiną! Ale po chwili dostaliśmy… zupę pho z kurczakiem – bo pan nie zrozumiał, co my chcemy, ale wiedział, że zawsze jedliśmy pho z kurczakiem, więc uznał, że na pewno zjemy.
W międzyczasie chodzenie na stadion stało się modne, wszędzie pojawiło się polskie menu i obsługa mówiąca po polsku. A po zamknięciu stadionu, bary przeniosły się bliżej centrum. Obecnie nowym hitem biznesowym są paznokcie, czyli salony z manicure.
***
Pisząc ten tekst, chciałam, abyście dowiedzieli się, jak uczynić podróż jeszcze lepszą. Jak zamienić zwykły wyjazd w mistyczną podróż albo chociaż znaleźć w niej osobiste znaczenie i głębię. Podróżując bowiem, możemy być bardziej otwarci na to, jak się czujemy i co nas otacza. Mam nadzieję, że się udało!