Dziś będzie o jedzeniu i gotowaniu. O tym, dlaczego jajowar jest genialnym wynalazkiem ludzkości, o blogu kulinarnym jako o biblijnym rzucaniu chleba mojego na wody płynące. Przeczytacie jak nauczyć się gotować i czy możliwe jest szybkie przejście od kuchennego zera do bohatera? Oraz czy z mojego doświadczenia umiejętności kulinarne zwiększają szanse na udany związek. Będzie też o tym, czego nauczyłam się przez 7 lat prowadzenia poczytnego bloga kulinarnego, czym jest gastrofizyka, czy dobry cukiernik musi mieć zimne ręce i dlaczego food porn sprawia, że więcej jemy.
Dowiecie się, dlaczego lepiej nie pić przez słomkę, nawet jeśli nie jest ona plastikowa oraz o złotej radzie Misia Jogi, żeby pokroić pizzę na 4 kawałki a nie na 6, bo 6 nie dasz rady zjeść.
Jeśli coś pójdzie nie tak, to jak pisała Niki Segnit w „Sztuce Gotowania” – w razie czego zwalimy winę na piekarnik.
Jajowar moja miłość
Przez pandemię dużo czasu spędzałam w domu i wymyśliłam sobie, że będę nagrywać dźwięki. Ale udało mi się tylko nagrać pociąg i jak do mnie jajowar mówi po niemiecku, że jajka są fertich.
Jajowar to takie urządzenie do bezstresowego gotowania jajek idealnie na miękko.
Nie jestem gotowa na coming out jako była blogerka kulinarna, która nie potrafi ugotować jajka, ale na pewno jestem pokłócona z opcją nastawiania budzika w czasie gotowanie i trzymania się niewolniczo przepisów. Ostatnio byłam u mojej przyjaciółki i wymyśliliśmy, żeby zrobić ciasto. Wzięłyśmy książkę kucharską, ale ta moja koleżanka nie je połowy rzeczy, które były w oryginalnym przepisie, a tych, które akurat je – nie było, więc zrobiłyśmy tak, jak nam się wydawało z tego co było i wyszło pysznie.
Uważam, że gotowanie powinno być właśnie takie.
Uwielbiałam moje poprzednie mieszkanie. Można było pracować leżąc na słońcu na tarasie i w ciągu minuty być na spacerze w parku, osiedle miało prywatne schronisko dla bezdomnych kotełków, a do tego jednym z plusów, było to że jak się wstawiło jajko do garnka i jednocześnie nastawiło czajnik, to jajko było idealnie na miękko w momencie, kiedy herbata była gotowa. Magia.
Nie trzeba się więc było wygłupiać z minutnikiem.
Z minusów, to landlord był chciwusem, było na zamkniętym osiedlu i musiałam się wyprowadzić stamtąd po rozwodzie, bo nie było mnie na nie stać, a zaraz obok był były obóz pracy dla chińskich robotników, którym naliczano kary za niezapięcie kasku czy marnowanie ryżu. Ale nie ma miejsc idealnych.
W każdym razie, po jakiejś spektakularnej porażce mojej autorskiej metody gotowania jajka „na oko”, robiąc 5 innych rzeczy w tym samym czasie, nabyłam niedrogi jajowar w necie. Godzinę później dostałam telefon, że firma od jajowaru będzie dostarczać komuś duże zamówienie w mojej okolicy i że mogą mi od razu przywieźć a nie do paczkomatu.
To kolejna historia o tym, że jak chcę jakąś pierdołę to cały wszechświat rzuca wszystko i leci żebym ja miała jajowar, ale jak chcę czegoś większego np. żeby był pokój na świecie, umrzeć z miłości albo walizkę pieniędzy, to ani widu, ani słychu.
Dziś będzie o jedzeniu. Bierzcie i jedzcie.
Na moim byłym blogu kulinarnym zajmowałam się rzucaniem chleba mojego na wody płynące (czy jak to było u Eklezjasty). W tym cytacie biblijnym chodziło dosłownie o coś typu – rozdawaj swój chleb, czyli pokazuj swoje życie, swoje emocje i wysiłek w obfitości, a po wielu dniach odnajdziesz je, czyli, że karma wróci.
Internet to takie wody płynące. Mocno liczę na zwrot z tej inwestycji.
Tymczasem od 2016 dokumentuję co jem i co się je. Jedzenie jest sezonowe nie tylko w kontekście pór roku czy potraw na konkretne okazje. Tym, co jemy kierują różne mody np. w zamienniki ryby z boczniaka albo wykupywanie ze sklepu drożdży i pieczenie chleba w domu, albo kolejki pod cukiernią w Tłusty Czwartek.
Bloga założyłam po kursie medytacji na którym zdałam sobie sprawę że ciągle myślę o jedzeniu i dlatego że kocham jedzenie, chociaż gotowanie niekoniecznie.
Co lubię jeść?
Uwielbiam płynne żółtko jajka. Mogłabym się żywić jajkiem na miękko. Moje smaki to też kakao i czekolada z orzechami.
Jak każda osoba, która pamięta lata 90. uwielbiam warzywa z puszki typu groszek konserwowy. Rybki z puszki też są bardzo ok. Zamiłowanie do sushi to chyba pokłosie tej samej epoki.
Jestem z Ochoty, stolicy Wietnamu na wychodźstwie. Pierwszą niepolską kuchnią, której próbowałam jako dziecko była kuchnia wietnamska, którą kocham do dziś. Idealny początek weekendu to dla mnie pho-ranek na Bakalarskiej. Jestem też psychofanem włoskich makaronów z sosem, ziemniaków i boczku, ale też chrupiących warzyw typu seler naciowy czy groszek cukrowy. Aromatyczne białe wino z dobrą kwasowością też jest wielce ok. No i arbuz. Widzieliście film Kapryśna chmura?
Wszystko co wiem o jedzeniu i gotowaniu
Blogując uczysz się opowiadać o tym, co lubisz w taki sposób, żeby było to ciekawe dla innych. Jedzenie to sympatyczny temat, bo kojarzy się z dzieciństwem i miłymi chwilami. Zwykle budzi dobre emocje.
Prowadząc bloga dowiedziałam się sporo o kuchni sezonowej i przemianach społeczno-kulturowych na polskim stole. Odkryłam mukbang, czyli oglądanie ludzi jedzących online, żeby mieć wirtualne towarzystwo i dowiedziałam się kto jest autorem terminu food porn.
Po raz pierwszy terminu food porn użyto w recenzji książki kucharskiej Paula Bocuse’a z lat 70., którą to książkę nazwano „kosztowną gastropornografią”.
Czy wiecie, że pierwsza na świecie izba wytrzeźwień powstała właśnie w Polsce? Albo, że oliwa z oliwek jest rocznikowa i należy ją spożywać jak najszybciej po zbiorach, a nie oszczędzać i odkładać na później jak dobre wino?
Blogowanie to też zastanawianie się nad oczywistymi z pozoru rzeczami np. dlaczego na naszych stołach stoi zwykle sól i pieprz, a nie np. cytryny i sos chili jak w innych krajach.
Czego nauczyłam się o jedzeniu przez 7 lat prowadzenia poczytnego bloga kulinarnego? Nie liczcie na compendium ferculorum XXI wieku, ale coś tam wiem.
Nauczyłam się, że możliwe jest szybkie przejście od kuchennego zera do bohatera. Wystarczy wiedzieć czego chce się nauczyć. Powodzenie gwarantuje wybór dobrego przepisu. Jeśli przepis jest dobry, to nie może nam się nie udać. Jeśli zrobimy coś raz i się uda, to już to umiemy.
Są książki, które uczą gotować od jajecznicy do kuchni molekularnej. Np 4 godzinny mistrz kuchni Timothiego Ferrissa.
Nie trzeba dużo umieć, żeby zrobić wrażenie. Każde domowe ciasto, nawet to liche i zakalcowate, smakuje przecież lepiej niż najpiękniejsze z cukierni. Wystarczy mieć jedno czy dwa dania popisowe, nauczyć się profesjonalnie kroić i mieć dobrą gadkę na temat modnych restauracji. A w czasie pandemii nawet tego nie trzeba, bo nie ma jak pójść do restauracji.
Każdy ma znajomego, który potrafi zrobić dobrze tylko jedną rzecz np. makaron z sosem i na podstawie tej jednej umiejętności radzi sobie doskonale we wszystkich sytuacjach typu: randka, kolacja składkowa czy wizyta teściowej. Jeśli już nauczymy się podstaw, możemy podać jakieś znane nam danie w nowej odsłonie, podać coś, czego wasi goście jeszcze nigdy nie jedli np. jakieś danie kuchni świata czy wyjątkowy składnik, stworzyć zestaw obiadowy, którego bohaterem będzie jakiś konkretny produkt i dekonstruować ulubione potrawy z dzieciństwa. Sekretem mogą być ciekawe połączenia smaków np. ostrygi i kiwi, banan i goździk, albo mango z fiołkami. Jest też całe mnóstwo trików kuchennych , jak ten, że danie jedzone podgrzanymi sztućcami smakuje lepiej.
Typowy Warszawiak prawdopodobnie próbował więcej potraw kuchni włoskiej niż regionalnej polskiej, ale kuchnia regionalna zawsze robi wrażenie na gościach.
Drugą rzeczą, której się nauczyłam to, że zasady zdrowego odżywiania nie są takie trudne jakby się mogło wydawać. Jak mawiał Michael Pollan „jedz jedzenie, nie za dużo, głównie rośliny”.
W mniej uproszczonej wersji jest Gastrofizyka. To nauka, która korzysta z dorobku nauk behawioralnych, żeby dostarczyć nam nowe smaki i doświadczenia oraz oszukać nasz mózg, żeby chciał odżywiać się zdrowiej.
Gastrofizyka radzi, żeby unikać blogów, zdjęć i filmów kulinarnych. Nie wspomina nic o dobrze odżywionych osobach, więc nie musicie zrywać ze mną kontaktów i przestać słuchać mojego słuchowiska, czy czytać mojego bloga.
Food porn sprawia, że jemy więcej, bo na widok apetycznych potraw stajemy się bardziej głodni. Nawet jeśli już jedliśmy. Złe wieści dla mnie i dla czytelników mojego bloga. Im więcej zdjęć jedzenia oglądasz, tym masz większą nadwagę liczoną wskaźnikiem BMI.
Oczywiście BMI to bzdura, bo wystarczy być wysokim, żeby mieć fory, ale sami wiecie. Żeby nie było, że nie ostrzegałam.
Pornografia spożywcza promuje niezdrowe i kaloryczne potrawy z toną sera, cukru i sosu. Przez to trudniej nam się potem oprzeć pokusie i dokonujemy gorszych wyborów żywieniowych, bo wydaje nam się, że też potrzebujemy bitej śmietany i pianek do gorącej czekolady. Takie dania mają przede wszystkim wyglądać, a nie być zdrowe czy smaczne. Z social media trafiają na nasze stoły i przez to jemy więcej i to więcej niezdrowych rzeczy.
Charles Spencer radzi też: „Jedz mniej”. Thank you Captain Obvious. Wiem, że potrzebowaliśmy profesora psychologii, żeby nam to powiedział. Żeby było łatwiej należy zastosować zasadę „co z oczu to z serca”. Jeśli nie będziemy mieć łatwego dostępu do jedzenia, to zjemy mniej. Można też spróbować jeść z miseczki, która będziesz trzymać w dłoni, żeby czuć jej ciężar.
Nie pijmy przez słomkę, bo zubaża to aromaty, które są ważne nie tylko dla odczuwania przyjemności, ale też dla uczucia sytości. Silniejszy aromat i bogatsza konsystencja pomagają mózgowi uznać wcześniej, że enough is enough i że jesteśmy najedzeni. Jest też oczywiście złota rada Misia Jogi, żeby pokroić pizzę na 4 kawałki a nie 6, bo 6 nie dasz rady zjeść.
I jeszcze lepsza rada Julii Child, żeby dodawać do wszystkiego masło. Jak mawiał Seamus Heaney sheimuhs hee·nee masło to zagęszczone światło słoneczne
Wbrew pozorom, taka wiedza ma bardzo praktyczne zastosowanie i to nie tylko dla szefów kuchni czy koncernów spożywczych, które chcą sprzedawać więcej produktów. Warto nauczyć się gotować bo to ciekawy temat do dyskusji a wg. badań amerykańskich naukowców, nasze umiejętności kulinarne zwiększają szanse na udany związek. Nie, że to jedno wystarczy, bo ja robię najlepszą carbonarę ever i jakoś nie przekłada się to na szczęście w miłości tak 1 do 1. Jak się ma bloga to jest nawet gorzej, bo trzeba się mierzyć z wyolbrzymionymi oczekiwaniami.
Dzięki czynnościom takim jak gotowanie uczymy się bycia tu i teraz i relaksacji. Nie mówiąc już o umiejętności cieszenia się życiem i jego smakami. Przez gotowanie w ogóle można się wiele nauczyć, bo każda nowa umiejętność otwiera nam oczy na nieznany wcześniej świat.
Gotowanie zachęca też do eksperymentowania i buduje świadomość, skąd na naszym stole bierze się np. mięso, ile soli jest w polencie i ile cukru jest w cieście. Jednocześnie, gotowanie dla wielu początkujących wydaje się bardzo trudne, bo pozornie wymaga posiadania wielu umiejętności, sprzętów, znajomości produktów i kuchni różnych krajów. Wydaje im się, że nauka jest długotrwała, kosztowna i niepraktyczna. Wiele osób wierzy, że trzeba zrobić 50 omletów albo obrać worek cebuli, żeby nauczyć się dobrze wykonywać te czynności. Tylko co zrobić potem z tą całą cebulą i omletami?
Jak nauczyć się gotować?
Podstawowym problemem jest nadmiar informacji. Do tego książki kucharskie, czyli źródło, do którego sięga większość początkujących szefów kuchni, nie uczą tak naprawdę jak gotować. Wymagają za to znajomości składników i technik kulinarnych. Zakładają też, że każdy ma w domu te wszystkie foremki, blendery i przyprawy i że wie, jak piec czy smażyć.
Tak naprawdę wystarczy uprościć temat i zapraszać gości, żeby mieć motywację do nauki.
Przede wszystkim dużo gotuj, rób notatki i powtarzaj przepis, żeby móc wyciągać wnioski. Próbuj nowych rzeczy, ale też wybaczaj sobie, jeśli coś ci nie wyjdzie. Jak pisała Niki Segnit w Sztuce Gotowania: „W razie czego zwal winę na piekarnik”.
Niki Segnit radzi też, żeby chodzić do dobrych restauracji i testować podpatrzone nowe smaki w domu. Za to nie warto zapisywać przepisów ani uczyć się ich na pamięć. Po pierwsze, zawsze mamy pod ręką Internet, po drugie – dla Niki Segnit gotowanie to sztuka łączenia i kreatywności, a nie podążania za przepisem. To Lateral Cooking. To skupianie się nie tyle na składnikach, bo to można podmieniać i zastępować, ale na metodzie. To robienie rzeczy na zapas, bo robiąc z górką ciasto na naleśniki na śniadanie, możemy wieczorem przerobić je na zupełnie inne danie. Takie gotowanie jest bardzo zero waste, bo możemy gotować z tego, co jest pod ręką i tylko zastępować składniki.
Skończę tutaj, żeby nie wkopać się w opisywanie naszego chleba codziennego od Piasta Kołodzieja do otwarcia pierwszego w Polsce McDonalda.
Gdybym miała polecić jedną książkę o żarciu do przeczytania, to byłoby to Salt, fat, acid heat Samin Nosrat, którą można też obejrzeć zekranizowaną na Netflixie.
W gotowaniu trzeb ogarnąć tylko jedną rzecz – żeby do każdej potrawy dodać coś słonego, coś tłustego, coś kwaśnego i podgrzać.
Najważniejsza jest transformacyjna moc soli, bo sól to silny wzmacniacz smaku, który modyfikuje odczuwanie innych smaków i pogłębia aromat. Tłuszcz jest nośnikiem smaku jak w oliwach smakowych. Jest też przyprawą i umożliwia obróbkę cieplną zmieniając strukturę dania z miękkiej i wilgotnej w chrupiącą i kruchą. Najlepsze składniki to źródła jednocześnie i soli, i tłuszczu np. boczek czy anchois. Składniki kwaśne równoważą pozostałe składniki dzięki efektowi kontrastu. Reszta to zabobony, typu, że dobry cukiernik musi mieć zimne ręce. Nie musi.
A jak się prowadziło blog kulinarny 7 lat to też nie trzeba już w to brnąć.